poniedziałek, 31 lipca 2017

ZDOBYWANIE PUNKTÓW

Wciąż młodym terapeutą będąc, szukam swojej szkoły i metody. Brak mi jeszcze bowiem wiedzy na tyle, by popadać w ortodoksyje jakieś. W pewien badawczy sposób droga poszukiwania „ja terapeutycznego” jest usłana przyjemnością odkrywania wciąż nowego i przyjmowania innych punktów widzenia za warte rozważenia. To czas, kiedy myślenie jeszcze nie jest automatyczne.
Pamiętam swoje pierwsze kroki w zetknięciu z porządkiem publicznej służby zdrowia i jak ona nie bardzo zgadza się z moim nieokreślonym, ale kiełkującym podejściem. Rozumiem, że pewien porządek i zasady muszą być, ale mam wrażenie, że przy ich tworzeniu nie pytano doświadczonych terapeutów, albo ich zdania nie uwzględniono. Najbardziej zdumiewa mnie konieczność diagnozowania pacjenta w ciągu trzech pierwszych sesji. Wymóg nie wynikający z podejścia terapeutycznego, ale z odgórnie narzuconych zasad przez NFZ. Jedną z porad Irvina D. Yaloma dla psychoterapeutów jest przecież, aby nie spieszyć się z diagnozą. Zastanawiam się komu i czemu ma służyć taka sztywność enefzetowskich regulacji. Z jednej strony chce tak NFZ, z drugiej w poradni może wytwarzać się ciśnienie na szybsze diagnozowanie ze względu na różnicę w przyznawanych punktach za poradę diagnostyczną, a sesję psychoterapii, jakby ten pierwszy rodzaj nie był elementem leczenia. A przecież te pieniądze nie są NFZ, bo pochodzą również ze składek pacjenta. Rozumiem, że chodzi o to, aby nie płacić za leczenie tych, którzy leczenia nie wymagają lub o odpowiednie zaksięgowanie płatności za świadczenie, ale ten pośpiech może szkodzić pewnej grupie pacjentów. Zatem terapeuta zamienić się może w zdobywcza punktów.
Jest tak bowiem, paradoksie!, że pacjent w placówkach publicznych częściej niż w placówce prywatnej niechętny jest leczeniu, jako takiemu. Słuszną podejrzliwość zachowuje w zetknięciu z poradnią i terapeutą. Primo, terapia często kojarzy się z leczeniem psychiatrycznym, a osoba trafiająca do poradni uważa, że będą „robić tu z niej wariata”. A na to przecież nikt o zdrowych zmysłach nie chce się zgodzić. Secundo, pacjent zwyczajnie nie chce przestać pić. Tertio, został przymuszony przez gminną komisję lub sąd, nie do końca zresztą będąc świadomym swych praw. I oto zamiast budować więź terapeutyczną i motywację pacjenta, to w duchu konfrontacji muszę udowadniać mu, jak bardzo nie wie, że jest uzależniony. I często pacjent zaczyna dostrzegać swój problem, kiedy dodatkowo dzięki empatii i zrozumieniu, jakie staram się okazać, przestaje uznawać mnie za wroga. Ale są również pacjenci, którzy pomimo fizycznych objawów uzależnienia, zaprzeczają spożywaniu alkoholu w jakikolwiek szkodliwy sposób. Natomiast pomimo informacji o braku przymusu uczestnictwa w sesjach przychodzą co tydzień, bo mogą „przyjść pogadać”. I mam takich niezdiagnozowanych ani przeze mnie, ani przez psychiatrę pacjentów, z którymi pracuję na tyle na ile pozwalają, skupiając się przede wszystkim na budowaniu zaufania. Choć czasem sesja jest mało terapeutyczna z punktu widzenia wymogów, to mam przekonanie o jej przydatności w budowaniu sojuszu terapeutycznego, który jest tak naprawdę pierwszym warunkiem udanej terapii.
I dopiero po tym etapie, pacjent gotowy jest uznać mnie za partnera do rozmowy o swoich problemie alkoholowym. I jakaż to jest inna rozmowa, kiedy sam uznaje, że to właściwy czas. Ale na to trzeba sobie „zapunktować”.

poniedziałek, 17 lipca 2017

KOSZMAR KAŻDEGO LATA

Okres letni, to jednak trudny czas dla terapeuty. Bynajmniej nie dlatego, że w gabinecie brak klimatyzacji, gorąc przeszkadza w skupieniu, ale dlatego, że często terapeuta jest sam. A terapeuta to istota, którą napędza kontakt z drugim człowiekiem. Gdy jest pozostawiony sobie samemu, to zwyczajnie marnieje. Pacjenci mają urlopy, wyjeżdżają, a grafik zaczyna świecić lukami. Kolejni pacjenci mają inne plany, a terapeuta coraz częściej spędza czas w opustoszałym gabinecie. Urlopy to rzecz normalna, ale te godziny przerw powodować mogą niepokój. Taki opuszczony terapeuta może popadać w rozpacz spowodowaną brakiem pacjenta. Racjonalizacje  i tłumaczenia, to mizerne obrony, jedynie łagodzące wzbierające obawy. Taki brak kontaktu terapeutycznego, to prawdziwa udręka.
Terapeuta często myśli o swoich pacjentach, ale latem myśli jeszcze cześciej. Co oni robią „tam i teraz”.  Czy pędząc od jednej atrakcji do drugiej lub bezczynnie smażąc się w słońcu, stosują zalecenia, czy pokusom mówią stanowcze nie oraz czy przez ten czas nie zapomną o mnie, czy do mnie wrócą? Prawdziwy test na istniejący związek miedzy terapeutą a pacjentem. Czy jest odpowiednio silny, czy popełniłem jakiś błąd, czy można było jeszcze bardziej, jeszcze lepiej? Co będzie, gdy pacjent zazna tej urlopowej swobody, dwa tygodnie, albo o zgrozo więcej!, obędzie się bez sesji, bez terapeuty i nic się nie stanie. W takiej sytuacji jeszcze pacjentowi przyjdzie do głowy myśl, że terapeuta już mu zbędny, już sobie poradzi.
W tej bezsilności uwięziony terapeuta pociesza się, że przecież pacjent też człowiek i rozum ma. Dostrzega korzyści z terapii, wprowadza zmiany i przecież nie porzuci tego w przypływie impulsu, że praca wielomiesięczna nie rozsypie się, jak zamek na plaży.
Chaos potęguje jeszcze piątek. Piątek wodzący na pokuszenie, kiedy pacjenci odwołują zaplanowane sesje, bo w końcu wyszło słońce i w ich sercu budzi się zew działki i leżaka, jakże przyjemniejszy niż zew kozetki. A terapeuta zostaje sam w pustym gabinecie. Rozumie pacjenta i tłumaczy ważność terapii, ale ile można powiedzieć przez telefon, gdy pacjent już mentalnie jest na hamaku.
To czas kiedy terapeuta uruchamia minimalizacje, mechanizm iluzji i pocieszenia, a także kompulsywnie wypija kawę lub inną yerbę, wizualizuje asany, przegląda ofertę kin, albo układa listę zaległych książek i artykułów, które teraz nadrobi. To być może czas, o którym zaczyna myśleć, jak spędzić go z bliskimi. Ale to marność w obliczu tej podskórnej obawy, że jednak pacjent może o nim zapomnieć i po wakacyjnych wojażach nie wrócić. I w tej chwili widać jak na dłoni, że bez pacjentów poczucie terapeutyczności spada, lęki wzbierają i niepewność się wkrada.

Dlatego też drogi pacjencie, nie zapominaj o swoim terapeucie, bo podczas, gdy ty zażywasz uroków życia, on siedzi w fotelu, tęskno wypatrując twojego powrotu, przepełniony lękiem czy jeszcze zadzwonisz. 

wtorek, 27 czerwca 2017

ODPOWIEDZIALNOŚĆ W TERAPII

Przesiąknięty jestem humanistycznym podejściem do pacjenta. Nie ma co się ukrywać, trzeba się przyznać. Uzależnienie uważam za chorobę, a nie cechę charakteru. Pozwala mi to traktować pacjenta, jak równego sobie. Już w szkole zwracano nam uwagę na różne style terapeutyczne wpływające na to, jak traktowany jest pacjent. Lecz dziś nie o pacjencie, a o terapeucie słów parę.
Jakby nie próbować zdefiniować relacji terapeutycznej, to trzeba przyznać, że w procesie terapeutycznym to terapeuta jest tą stroną, która ma przewagę. Pierwsza i oczywista, to taka, że terapeuta nie doświadcza skutków uzależnienia. Druga to taka, że posiada wiedzę i umiejętności, jest zorientowany w tym co się dzieje w gabinecie, a przynajmniej powinien być. Trzecia to fakt, że problemy są problemami pacjenta, co pozwala terapeucie z dystansu rozumianego, jako inna perspektywa, się im przyglądać. Wie dlaczego zadaje takie, a nie inne pytania, dlaczego podejmuje taką, a nie inną interwencję. Z tak rozumianej przewagi można wyciągać dwa całkowicie różne wnioski.
Pierwszy zakładać będzie swoistą lepszość terapeuty. Jeśli dodatkowo uzależnienie potraktuje się, jako nie chorobę, ale cechę charakteru, albo formę kary za dotychczasowe życie, to mamy już gotowy przepis na terapeutę – drogowskaz moralny. Co to może oznaczać dla pacjenta, dzisiaj zmilczę. Ale co to daje terapeucie? Taki terapeuta ociera się o rolę przewodnika, guru, kogoś kto wie lepiej. A jeśli wie lepiej, to jest lepszym. Być lepszym można tylko w stosunku do kogoś lub czegoś, w tym przypadku oczywiście do pacjenta. Terapeuta lokuje się na bezpiecznych wyżynach, z których spogląda na swych maluczkich i ułomnych pacjentów, których może obdarzyć swoją łaską bądź niełaską. Pozycja taka musi być szalenie wygodna. Ktoś lepszy i wszechwiedzący nie myli się,  nie potyka. Myli się i potyka tylko ten gorszy. Robi tak, bo zazwyczaj nie słucha oświeconego terapeuty. Jego wina. Gdy terapia „nie idzie”, to wiadomo dlaczego i przez kogo.
Z drugiej strony mamy terapeutę, który świadom istniejącej przewagi w relacji z pacjentem wyciąga z niej zupełnie inne wnioski. Pomimo wiedzenia i widzenia nie uważa się za lepszego. Zamiast wskazywać cele i drogę, stara się zachęcać, motywuje, pomaga ją odnaleźć. Taki terapeuta zawsze wymaga najpierw od siebie. Sprawdza jakość więzi terapeutycznej, zastanawia się co może zrobić inaczej, co może zrobić lepiej. Taki terapeuta nie okopuje się z raz zdobytą wiedzą na z góry upatrzonych pozycjach, ale cały czas szuka i rozwija swój warsztat.
W taki rozumieniu, to nie pacjent, a terapeuta ponosi odpowiedzialność za efekty terapii. W tym wypadku zastanawiam się gdzie jest granica takiej odpowiedzialności? Niebezpieczeństwo jest takie, że każde nieosiągnięcie celów terapii będzie winą terapeuty. Jeśli z jakiś przyczyn pacjent złamał abstynencję albo przerwał terapię, albo po kilku latach wrócił do używania, to czy zawsze oznacza to błędy w terapii, przeoczenie terapeuty, złą interwencję, błąd warsztatu? Czy paradoksalnie, takie myślenie w swojej skrajności nie czyni z terapeuty kogoś kto powinien być omnipotentny, wszechwiedzący, czyli w jakiś sposób znów lepszy? Tylko z tą różnicą, że zamiast biczować pacjenta, będzie biczował siebie. Czy w ten sposób nie zabiera się pacjentowi zbyt dużo odpowiedzialności za terapię, bo prawem pacjenta jest nie wiedzieć, a obowiązkiem terapeuty przewidzieć?

Pomimo wiedzy, a właściwie dzięki niej, terapeuta powinien mieć świadomość, że nie jest to jego terapia, jako coś przynależnego jemu. Na plecach nigdzie pacjenta nie zaniesie, wykonanie pracy za pacjenta żadnej ze stron korzyści nie przyniesie i że w terapii odpowiedzialność za jej efekty trzeba współdzielić.

poniedziałek, 19 czerwca 2017

KORZYŚCI TERAPEUTY

Co terapeuta ma z terapii? Na takie pytanie zapewne najlepsza byłaby odpowiedź podkreślająca altruistyczne aspekty zawodu. Satysfakcja z pracy, wynikająca z możliwości pomocy innym, to zapewne odpowiedź, która powinna paść. Sądzę, że tak jest. Pomaganie innym dostarcza satysfakcji, ale także odrobiny poczucia ważności, chociaż gdyby było ich w nadmiarze byłoby to cokolwiek niepokojące.
Bycie terapeutą to oczywiście zawód, a co za tym idzie sposób zarabiania. Pacjent, to jednocześnie klient, dostarczający wymiernych korzyści. Przed takim rozumieniem mojego zawodu trudno uciekać. Gdzieś podskórnie wydawać się może, że stoją one w sprzeczności do kwestii pomocniczości wpisanego w ten zawód. Sprzeczność ta może poddawać w wątpliwość intencje terapeuty. Zdarza się również, że pacjent przechodzący kryzys, zastanawiając się czy kontynuować terapię, może zarzucić terapeucie, że zainteresowanie, jakie wykazuje jest czysto zawodowe i mierzalne proporcjonalnie do odpłatności za sesję. Nie sądzę, aby motywy finansowe, były jedynymi, stojącymi, za decyzją o zostaniu terapeutą. Szczególnie, że w tym zawodzie rozpiętości są duże. Jedni zarabiają krajowe minimum, inni zdecydowanie więcej. Niemniej fakt pobierania pieniędzy za oferowaną pomoc, rozumianą, jako profesjonalną usługę, wynikającą z umiejętności, szkoleń, konferencji, kursów i samorozwoju, nie powinien dziwić. Nie przymierzając i nie porównując, ale czy lekarz lub strażak są mniej pomocni, bo to ich profesja?
Jednak czy satysfakcja z pracy lub osiągane przychody są najcenniejszymi korzyściami dla terapeuty? W moim przypadku, jeśli miałbym wskazać, byłby to jeszcze inny czynnik. Dzięki byciu terapeutą mam możliwość pozostawania blisko siebie. Paradoksalnie kontakt z innymi sprawia, że bardziej słucham siebie i staram się tak postępować, aby być w zgodzie ze swoimi potrzebami, jednocześnie uznając swoje ograniczenia. Pozwala mi to również być bardziej wyczulonym na moich bliskich. Na to czego oni oczekują, również ode mnie. Mam poczucie bycia lepszym dla siebie i dla nich. Mam to przyjemne wrażanie bycia we właściwym miejscu, bycia w punkt. Czuję, że jest to moja wyjątkowa korzyść.

poniedziałek, 12 czerwca 2017

BRZYDKIE KACZĄTKO

Miałem okazję niedawno rozmawiać z osobą pracującą w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym. Rozmowa zeszła szybko na to, w jaki sposób otoczenie reaguje na wychowanków tej placówki, ale myślę, że poczynione uwagi i obserwacje można uogólniać. W zasadzie społeczność lokalna przypisuje tamtejszej młodzieży najgorsze zachowania, intencje i cechy. Wychowankowie ośrodka są stygmatyzowani w społeczności lokalnej, chociażby przez opowiadanie o tym, co rzekomo dzieje się w ośrodku. Oczywiście opowiadaczami są osoby, które nigdy nie przekroczyły jego murów. Można by stwierdzić, że gdy w tej miejscowości zginie rower, to pierwsze podejrzliwie myśli i spojrzenia kierowane są ku MOW. Opowieści o tym, że młodzież w ośrodku się narkotyzuje i alkoholizuje są opowieściami dnia powszedniego. I nie chodzi to, że wychowankowie MOW to złota młodzież, bo zwyczajnie tak nie jest, ale czy zaraz są to ci najgorsi? Inna rzecz, którego z nastolatków można by określić tym dziwnym mianem?

Takie opowieści o dzikich, mieszkających za murem, przypominają mi doniesienia mediów z lat 90. o powstawaniu nowych ośrodków MONAR. Osią tych relacji był opór społeczny, rodzący się z niewiedzy i lęku. Jeszcze żaden uzależniony od narkotyków nie przyjechał do tej czy innej miejscowości, a już go lokalsi znali lepiej niż on sam siebie. Już wiedzieli, jakich przestępstw dokona i jak będzie demoralizował całą okoliczną młodzież.

Podobne jest to w pewien sposób do tego, jak osoby uzależnione w trakcie terapii przeżywają wstyd związany ze swoją chorobą. „Bo wie pan, alkoholik, to taki menel” – takie lub podobne wypowiedzi słyszałem nieraz w swej krótkiej pracy zawodowej. Wstydzą się, bo bycie uzależnionym oznacza, bycie jakimś. Sami przypisują sobie cechy, których nie mają. Każdy z epitetów, jaki przychodzi do głowy można by wrzucić do worka z napisem „gorszy”. Poświęcamy czas z pacjentem na to, aby odkrył, że bycie uzależnionym nie czyni go ani dobrym, ani złym, innym. Choroba nie określa cech charakteru. Uważam, że to ważne, aby pacjent zrozumiał, że w związku z tym nie zmienia się to kim jest i co osiągnął. Uważam, że to ważne, bo gdy pacjent uzna uzależnienie za chorobę, a nie cechę swojego charakteru, to jest większa szansa na zmianę. 

wtorek, 6 czerwca 2017

ODDZIAŁ WYCHOWAWCZY

Im więcej pracuję z pacjentami, tym więcej słyszę różnych opowieści o innych terapeutach. Najczęściej dotyczą one oddziałów stacjonarnych. Najświeższy przykład jest z poprzedniego tygodnia. Mój pacjent będący w kontakcie indywidualnym, ma wyrok sądu o leczeniu na takim oddziale w kujawsko-pomorskim. Nie wspomnę, który to oddział, ponieważ znam tylko relację pacjenta, a jednak warto by znać relację terapeuty. Poza tym nie chcę wrzucać wszystkich terapeutów tego oddziału do jednego worka, co byłoby, mam nadzieję, niesprawiedliwe. Niemniej strach pacjenta ogarnia na myśl, że musi tam iść. Był już kilkukrotnie i wątpię, aby ten raz miał coś zmienić. Na oddziale będą wymagać całkowitej abstynencji, a ja w swojej pracy pracuję nad redukcją szkód. Wraz z pacjentem ustaliliśmy ilość, którą może wypić. Jak na razie nie zbliżył się do tej granicy, a nawet zdarzyło się, że w tygodniu nie sięgnął po alkohol. Ale nie o abstynencję się pacjent martwi, ale o to, że będą kazali mu pisać. Ma niedowład ręki i dłuższe pisanie, sprawia mu problem i ból. Nie jest tak sprawny i wie, że nie będzie nadążał. Obawia się zatem, że terapeuta zarzuci mu, że się nie przykłada, że mu nie zależy, nie chce trzeźwieć itp. Z obrazu, który wyłonił się z tej opowieści, oddział ten wydał się miejscem, gdzie uzależniony jest człowiekiem gorszej kategorii. Zanim otworzy usta już wiadomo, że będzie kłamał. Pacjent mówił również, że za karę musiał pisać kilkaset razy na kartce jakieś zdanie. Obraz jak z filmu o amerykańskiej szkole, gdzie uczniowie piszą na tablicy „nie będę mówił na lekcji”. A przecież pacjenci, to często osobach w średnim wieku. Nie wiem w czym robienie z nich uczniaków ma pomóc.
Od razu przypomniała mi się opowieść innego pacjenta o tym oddziale, któremu terapeutka pokazała drzwi, zarzucając, że oddana przez niego praca nie jest jego autorstwa. Pacjent zarzekał się, że pisał sam. Dostał wybór, albo się przyzna, albo opuści grupę. Pacjent opuścił terapię.

Osoba uzależniona, jak każdy człowiek, przeinacza, umniejsza, kłamie, ale zakładam, że część przytaczanych obrazów jest prawdą. Zresztą przeglądając karty moich pacjentów w ośrodkach, w których pracuję, którzy leczą się siódmy, dziesiąty rok, widzę jakie podejście do pacjenta miał wcześniejszy terapeuta. Najbardziej dziwiło mnie wyrzucanie pacjenta dlatego, że przyszedł pod wpływem alkoholu. Oczywiście, że w takiej sytuacji nie da się prowadzić terapii, ale o ile pacjent jest komunikatywny, można z nim rozmawiać. Dla ich wytrenowanych organizmów dawka alkoholu po jakiej przychodzą na sesję nie oznacza od razu upojenia. Zapach alkoholu nie oznacza, że o to siedzi człowiek w sztok pijany, któremu nie zależy na trzeźwieniu. Przecież z jakiś powodów jednak przyszedł, zamiast pić w domu czy pod sklepem. Zresztą, gdzie ma przyjść poszukujący pomocy uzależniony, jak nie do ośrodka czy poradni? Poza tym, tak z czysto terapeutycznego powodu, jak można odpuścić sobie taką wyśmienitą sytuację terapeutyczną do pracy z pacjentem?

poniedziałek, 22 maja 2017

CIEŃ RODZICA

Gdy pacjent przestał zażywać substancję psychoaktywną i jest gotowy sprawdzić dlaczego sięgnął po alkohol czy narkotyki, rozpoczyna się szczególny etap terapii. Pytanie dlaczego, jest cały czas obecne i często z ust pacjenta pada już podczas pierwszej wizyty. Uważam, że to bardzo ważne pytanie, ponieważ zrozumienie dlaczego alkohol/narkotyki stały się nieodzownym elementem życia, może być kluczem do zachowania efektów terapii i osiągnięć pacjenta.
Bardzo często pacjent odkrywa, że powodem sięgnięcia po używkę były problemy w relacjach z bliskimi. Ktoś pił, bo partner lub partnerka znaleźli kogoś nowego, albo czuje się opuszczony w związku, nie spełnia się w rolach współmałżonka czy rodzica. Często jednak pacjent odkrywa, że na obecne życie wpływ ma więź z rodzicem lub rodzicami. Nie zawsze na jakość tej więzi wpływa picie, któregoś z rodziców. Może ona zależeć również od tego co rodzic robi lub nie robi. Rodzic zbyt wymagający, wiecznie niezadowolony z osiągnięć dziecka, nie umiejący pochwalić, również może być powodem sięgnięcia po tę lub inna używkę. Nadopiekuńczy rodzic, tak wiele poświęcający dla dziecka, może być takim samym źródłem późniejszych problemów, jak ten niezwracający na dziecko uwagi. Z perspektywy gabinetu można nabrać przekonania, że każda rodzina jest dysfunkcyjna i cokolwiek by nie robili rodzice, to i tak narażają dziecko na konieczność podjęcia terapii w przyszłości.

Z czasem pojawiło się we mnie przekonanie, że rodzice to są „ci winni”. Dopiero później przyszła refleksja, że podobnie jak pacjent oni również mieli swój bagaż doświadczeń i to, co robili i jak robili, nie oznacza ich winy czy złej woli. Oni również mieli swoje problemy, swoje przeżycia, które na nich wpłynęły. Zdałem sobie sprawę, że zrozumienie ich jest również istotne, tak jak zrozumienie pacjenta.

poniedziałek, 15 maja 2017

TERAPEUTO POSŁUCHAJ SIEBIE

Gdy w końcu nastała spóźniona wiosna, rodzą się w głowie pomysły na spędzenie czasu wolnego. Możliwość wyjazdów, obcowanie z naturą, większa aktywność fizyczna, to wszystko w majowym słońcu staje się bardziej atrakcyjne. Niestety pracuję tak, że połowę soboty poświęcam pacjentom, więc weekendowe wojaże siłą rzeczy są ograniczone. Ponieważ czasu mam mniej, to z większą starannością dbam o to, aby dla własnego odpoczynku wykorzystać go bardziej. I wcale nie chodzi o intensywność przeżyć, ale o zastanawianie się czego potrzebuję i czego w danej chwili chcę. Posłuchanie ulubionej audycji w radio, czy poczytanie książki lub spacer z bliską osobą w pobliskim parku, mogą być tak samo relaksujące, jak dalsza wyprawa nad morze lub jezioro.
Niemniej zacząłem się zastanawiać, jak bardzo terapeuci skłonni są słuchać siebie. Jak radzą sobie z dbaniem o samych siebie? Często w trakcie terapii, pojawia się kwestia radzenia sobie ze stresem, odpowiedniego dbania o siebie, co przejawia się również w tym, jak pacjent odpoczywa od pracy, od trosk. Terapeuta uznaje, że ważne jest to dla pacjenta, a często zapomina, że ważne, to jest także dla niego. Powodów jest zapewne kilka. Raz będą to powody altruistyczne, raz merkantylistyczne. A czasem i jedne i drugie jednocześnie.
Wielu z nas poświęca swój czas wolny, który miał w ciągu dnia być poświecony na posiłek, regenerację, kawę, aby przyjąć jeszcze jednego pacjenta. Wielu z nas umawia się z pacjentem w godzinach wczesnoporannych lub wieczornych, chociaż oznacza to ponad 10 godzin pracy, ale pacjentowi nie pasuje przecież inni termin. Najtrudniej mają ci terapeuci, którzy pracują na własny rachunek, dla których każdy kolejny pacjent, oznacza źródło utrzymania. W takiej sytuacji trudniej odmówić i zadbać o siebie.
Część terapeutów z takich powodów lub z obawy o pacjenta, z obawy, że po dwóch tygodniach nie będą mieli do kogo wrócić, preferuje krótsze urlopy. Jeśli się tak dzieje, jest to sprzeczne z tym, co powinien wynieść pacjent z terapii. Przecież powinna ona mu służyć do tego, aby ostatecznie umieć sobie radzić w życiu bez terapeuty. Być może jednak to bardziej obawa o siebie.
Urlopy, święta, dni wolne są naturalne i zdarzać się będą poza terapią. Co więcej pacjenci raczej korzystają ze swoich urlopów w pełni. Plany urlopowe pacjentów i terapeutów nakładają się, przeplatają lub następują po sobie, co oznacza, mniejszą intensywność procesu. Niebezpiecznie jest dla pacjenta i terapeuty, branie przez tego ostatniego, odpowiedzialności za terapię i rezygnacja z własnego prawa do odpoczynku. Dla terapeuty, który na co dzień spotyka się z różnymi historiami ludzi, często trudnymi, odpoczynek jest nie tylko prawem, ale i obowiązkiem wobec siebie i pacjenta. Z przemęczonego terapeuty nie ma bowiem pożytku ani pomocy.

Terapeuta to taki zawód, który w pewien sposób wykracza poza godziny sesji. Oczywiście, że nie chodzi o to, że terapeuta ma być wzorem, ale ta osoba w gabinecie i ta osoba poza nim, powinny jak najbardziej być ze sobą spójne.  Skoro jest się tą osobą, która „wie, jak żyć”, to dlaczego tak trudno zastosować zasady, o których mówi się pacjentowi do siebie? Żeby móc zadbać o innych, trzeba najpierw umieć zadbać sobie. Przecież chodzi o nie byle co, ale o jakość życia właśnie.

poniedziałek, 8 maja 2017

TERAPEUTA BEZ UCZUĆ

Jaki powinien być terapeuta? Na to pytanie odpowiadaliśmy w szkole i zapewne odpowiadamy codziennie, wykonując swoją pracę. W wielu tekstach poświęconych tematyce, znajdują się rady dla terapeutów, jacy mają być, co mają robić. To, co mnie jednak zaczęło zastanawiać, to nie to jaki powinien być terapeuta w gabinecie, ale poza nim.
Zdarza się bowiem, że słyszę od moich znajomych, tych zarówno bliższych i tych dalszych, że mam nie „terapetyzować”, gdy o czymś rozmawiamy, albo uwagi, że złość terapeucie nie przystoi lub w ogóle, że jako terapeuta powinienem być spokojny, jak skała, czy właściwie odczuwający wieczną radność wynikającą z obcowania ze swoim prawdziwym ja. Taki jednorożec na łące, wśród czterolistnych koniczyn, wpatrzony w tęczę. 
Odnoszę wrażenie, że gdzieś funkcjonuje w społecznej świadomości, która przebija w wypowiedziach moich znajomych, obraz terapeuty, jako człowieka, który nigdy się nie złości, nie jest rozczarowany, smutny i nie przeżywa tego, co potocznie nazywa się negatywnymi emocjami. Zastanawiam się skąd taki obraz się bierze? Czy jest on wynikiem tego, co często pojawia się w gabinecie, a co dotyczy postrzegania uczuć jako takich, co wyraża się w tym, że dziewczynki słyszą, że nie mają się złościć, chłopcy zaś, że nie mają płakać. Tak, jakby istniał kanon emocji, których nie wolno wyrażać. Szczególnym przejawem takiego myślenia, jest stworzony przez Anglików gentleman, który jako osoba cywilizowana, nie daje się ponieść emocjom, bo nawet, gdy wyzywa na pojedynek, to robi to przecież kulturalnie i społecznie akceptowalnie. Emocje są naturalne, każdy ma prawo do swoich i trudno komuś powiedzieć, że źle coś odczuwa. Co innego z wyrażaniem i przezywaniem. To już jest sfera kultury. Zatem być może jest to konflikt pomiędzy naturą, a kulturą.
Skąd zatem bierze się przekonanie, że terapeuta, to ktoś kto ujarzmia emocje? Może dlatego, że stara się je jak najlepiej wyrazić. Nie wyobrażam sobie jednak terapeuty, który próbowałby je poskromić, zamknąć, ujarzmić. Przecież w całej naszej pracy, chodzi o to, aby pacjent wyraził swoje emocje, zobaczył je i ponazywał je oraz miał okazję je przeżyć. Bałbym się takiego terapeuty, który nie wyraża swoich emocji, opanowanego, jak głaz. Terapeuty bez uczuć.

poniedziałek, 1 maja 2017

PROSTE SŁOWA

Mój szef zawsze po sesji z nowym pacjentem pyta mnie o jakość relacji, czy udało się zadzierzgnąć nic terapeutycznego porozumienia. Gdy jestem pytany o relacyjność pierwszego kontaktu, czuję się nieco zakłopotany, ponieważ w jakiejś mierze traktuję kontakt z pacjentem, jako nasze wspólne przeżycie, intymne doświadczenie. Pomimo tego, że wiem, że nie jest to pytanie inwazyjne, ciekawskie, a wynikające z profesjonalnych pobudek, to jednak jakoś chcę je chronić. Pacjent obdarzył mnie przecież zaufaniem, które często przejawia się w słowach „jeszcze nikomu o tym nie mówiłem”.
Moi mentorzy w brokowskiej szkole również zwracali na to uwagę, aby dbać o ten aspekt terapii. Wydaje się, że nie bez powodu, na samym początku zajęć zachęcano nas do sięgnięcia po pozycję Wandy Sztander „Rozmowy, które pomagają”. Podkreślanie znaczenia podążania za klientem, zwracanie uwagi na empatyczność i otwartość, koncentracja na „tu i teraz”, mają sprzyjać nawiązaniu relacji terapeutycznej.
Niedawna towarzyska rozmowa z moim znajomym, który jest kuratorem, zeszła na temat naszej pracy. Kuratorzy, z którymi się spotykam, to najczęściej osoby z opowieści pacjentów, którzy przychodzą do ich domów. Zawsze zastanawia mnie, jak kuratorzy traktuję swoją pracę. Na ile są w niej urzędnikami, a na ile ludźmi. Pacjenci przejawiają różny stosunek do kuratorów, od niechęci, po przywiązanie i wdzięczność.
Miałem okazję usłyszeć opowieść drugiej strony. Kolega opowiedział o swoich doświadczeniach. Jedno był szczególnie ważne. Jego podopieczny, który był osobą uzależnioną od bardzo dawna, bez pracy i w zasadzie na granicy bezdomności, miał w sobie zasoby, aby dokonać zmiany w swoim życiu. Od kilku lat jest trzeźwy, ma pracę i układa sobie życie. Co jakiś czas dzwoni do mojego kolegi, chociaż już nie muszą pozostawać w relacji, aby opowiedzieć co u niego. Widocznie podtrzymanie kontaktu jest ważne dla tej osoby. To, co w tej historii jest najbardziej fascynujące, to interwencja mojego znajomego. Zadziwia go ona do dziś. Gdy usiadł naprzeciwko podopiecznego powiedział do niego, że widzi, że on da sobie radę i że całkiem do rzeczy z niego facet. Podopieczny lekko niedowierzając z nadzieją w głosie zapytał: „Czy Pan naprawdę uważa, że dam radę?”. Te z pozoru proste słowa, okazujące wsparcie i wiarę w drugiego człowieka, stanowiły początek jego zmiany. Dostał niby nic, a jednak tak dużo.
Rozmowa ta utwierdziła mnie w przekonaniu, że na początku najważniejsze jest wsparcie i zrozumienie. Zanim pojawi się miejsce na pracę terapeutyczną, najpierw jest spotkanie człowieka z człowiekiem.

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

"Nie ma pacjenta, jest człowiek"

W zeszłym tygodniu w mediach trwała promocja książki „Mali bogowie: O znieczulicy polskich lekarzy” Pawła Reszki, która jest przyjrzeniem się temu, jak funkcjonuje polska służba zdrowia i osoby w niej pracujące. Zetknięcie się z tą książką skłoniło mnie do zgoła innej refleksji.
Zacząłem się raczej zastanawiać, jak wygląda kwestia tych relacji w profesji znaczenie mi bliższej, a dotyczącej relacji terapeutycznej. Jakkolwiek by nie przebierać w technikach i metodach pracy, wszystkie one będą niewiele warte, jeśli zaniedba się tą podstawową, jaką jest nawiązanie relacji z pacjentem. Budowa więzi i zrozumienia jest kluczem do osiągnięcia czegokolwiek w terapii. Zacząłem się zastanawiać jednak, jak w lecznictwie uzależnień wygląda kwestia zwykłego szacunku do pacjenta i moich doświadczeń z tym związanych.
Nie tak dawno na grupie pacjent opowiedział, jak został usunięty z ośrodka stacjonarnego, usunięty z terapii, ponieważ pani terapeutka, oskarżyła go o to, że sam nie napisał pracy. Ze zdziwieniem odkryłem, że terapeutka, która zawyrokowała o jego byciu w terapii i leczeniu pacjenta, w jakimś sensie o jego życiu, była osobą młodą. Inny z pacjentów przygotowuje się w lęku do rozpoczęcia kolejnej "stacjonarki". Lęk dotyczy tego, że będą kazali mu pisać, a z pisaniem ma problem wynikający z niedowładu ręki. Czy tego powinien obawiać się ktoś, kto ma problem z używaniem substancji? Słyszałem od moich mentorów w Broku o takich przypadkach i uczulany przez nich byłem, że czas na zmiany w traktowaniu do pacjenta. Ireneusz Kaczmarczyk powiedział nam, młodym terapeutom, że jeżeli nie wierzmy w pacjenta, to mamy nawet nie siadać naprzeciwko niego.
Tak się złożyło, że na sobotniej domówce zostałem zagajony o opowiedzenie jakiś zabawnych przypadków. I nie chodziło tutaj o zabawne sytuacje z pracy, które mogą zdarzyć się zawsze, ale o rzucenie fajnych historyjek o tych wykoślawionych ludziach i wspólne pośmianie się nad tym.  Zostałem tą prośbą zaskoczony, tym bardziej, że jednym z proszących był student 3 roku psychologii. Po chwili zdałem sobie sprawę, że milczę dziwnie długo, czując jak wkurzam się na moich rozmówców. W końcu odparłem, że nie traktuję historii moich pacjentów, jako tematów do checheszków między chipsami a colą. Bo jak zabawna może być historia kobiety bitej przez męża, albo mężczyzny, który zapija zdradę żony? Może to kwestia młodości, a może tego, jak postrzegani są w społeczeństwie uzależnieni, których nie traktuje się, jak chorych, ale jak osoby gorszej kategorii.

Gdyby te ubiegłotygodniowe zdarzenia wystąpiły osobno, może nie oddziaływałyby tak na mnie, ale ich zbieżność czasowa sprawiła, że zastanowiłem się nad tym dłużej, co z kolei spowodowało, że  spojrzałem uważniej na kwestię moich własnych postaw. Jaki jestem dla przedostatniego pacjenta, kiedy zmęczenie daje o sobie znać, albo gdy jest on sprawcą przemocy, albo gdy słucha, a nie słyszy? Jak bardzo zgadzam się na język panujący między terapeutami, a który jednak niewiele ma czasem wspólnego z szacunkiem, bo gdy mówimy "enefzetoski" pacjent, to przecież już stygmatyzujemy. I nawet nie podejrzewam, aby terapeuci, których znam, nie mieli empatii i zrozumienia, ale raczej zapominamy po prostu, że język ma znaczenie. Antoni Kępiński powiedział, że „nie ma pacjenta, jest człowiek” i to chyba, każdy "enefzetowski" pracownik powinien pamiętać.

wtorek, 18 kwietnia 2017

TYDZIEŃ TRZEŹWOŚCI

Poprzedni tydzień był w pewien sposób jest wyjątkowy. Można by powiedzieć, że to Wielki Tydzień Trzeźwości. Tak się złożyło, że tydzień zaczynał się Ogólnopolskim Dniem Trzeźwości, który przypadł na 10 kwietnia, a który obchodzony jest w poniedziałek poprzedzający Wielkanoc, zaś 15 kwietnia 2017 r., czyli w piątek, był Światowy Dzień Trzeźwości. Dodatkowo sam post i okres świąteczny sprzyjają podejmowaniu prób abstynencji. Oprócz tego mamy jeszcze w Polsce Dzień bez Alkoholu, wprowadzony uchwałą Sejmu w 2006 roku, a obchodzony nie bez przyczyny 1 czerwca w Dzień Dziecka, a w Kościele katolickim dwa okresy szczególne: Tydzień Modlitw o Trzeźwość Narodu, który przypada pod koniec karnawału oraz wprowadzony już w 1984 r. sierpień miesiąc trzeźwości.
Z jednej strony, jako terapeuta cieszę się, że problem uzależnienia od alkoholu jest dostrzegany i w Polsce i na świecie, z drugiej zastanawiam się nad sensem takich wydarzeń oraz ich skutecznością. Według danych prezentowanych przez PARPA w 2015 r. spożycie czystego alkoholu na głowę wyniosło 9,41 l, a WHO w prognozach dla Polski przewiduje, że w 2025 roku będzie to ponad 12 l. Można dyskutować nad wartościami prognoz, ale bezspornym jest fakt, że tendencja używania alkoholu w Polsce jest rosnąca. W 1989 r. spożycie nie przekraczało bowiem 7 l na osobę.
Z jednej strony każdy dzień abstynencji jest cenny i korzystny dla zdrowia, każdy dzień, który skłoni do autorefleksji jest wartościowy i może coś zmieniający, ale mam też takie myślenie, jak paradoksalnie niebezpieczne mogą być takie okresy niepicia. Wytrzymanie dnia, czy miesiąca lub innego okresu, motywowanego w taki czy inny sposób, może posłużyć osobie uzależnionej do udowodnienia sobie i otoczeniu, że problemu nie ma. Powstrzymanie się od spożywania przez dłuższy czas może oddalić osobę od podjęcia terapii i rzeczywistego poradzenia sobie z problemem. Może też zachwiać przekonaniem rodziny czy bliskich takiej osoby, co do celowości podjęcia leczenia, a to może wydłużyć proces poszukania realnej pomocy. W konsekwencji dobrostan osiągnięty w jednym miesiącu, może stać się przyczyną dalszych nieszczęść takiej osoby.
Zapewne przez pryzmat skrzywienia zawodowego patrzę na alkohol, jako przyczynę nieszczęść osobistych i rodzinnych dramatów. Biorąc pod uwagę statystyki, można przyjąć, że każdy w Polsce zna osobę, która jest uzależniona od alkoholu. Mówiąc dobitniej, w każdej rodzinie, jeśli spojrzymy na nią szerzej, jest problem alkoholowy. Po pierwsze, co oczywiste, są to osoby uzależnione. Jednakże nie można również zapominać o tych, którzy tym uzależnieniem są dotknięci, chociaż sami mogą alkoholu nie używać wcale. Mam na myśli oczywiście partnerki i partnerów, dzieci, i rodziców takich osób. Statystyki często przybierają konkretne wyrazy twarzy, kiedy przy okazji zajęć profilaktycznych w szkołach, mam okazję rozmawiać z dzieciakami o społecznych konsekwencjach nadużywania alkoholu. U jednych jest to jakiś wujek, jakaś ciocia, u innych, co czasem widać na twarzy, jest to rodzic.
Po okresach abstynencji, postów i postanowień następuje czas nadrobienia ilości spożywanego alkoholu, szczególnie niebezpieczny, bo przecież przed chwilą uzależniony udowodnił, że uzależniony nie jest. Zakończenie takich okresów widoczne jest w poradniach i ośrodkach uzależnień poprzez zwiększenie liczby osób szukających pomocy.

 Zapewne dla niektórych poprzedni tydzień był okresem faktycznej zmiany i rozpoczęcia zdrowienia. Niestety dla wielu innych, jedynie zaklinaniem rzeczywistości. 

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

PONIEDZIAŁKOWA KAWA


Przy poniedziałkowej porannej kawie budzą się moje pierwsze myśli terapeuty. Skupiają się one zawsze najpierw wokół tych, którzy mieli przyjść pierwszy raz na Borowikową, ale jednak nie znaleźli w sobie dość siły, by podjąć próbę rozstania się z alkoholem czy narkotykami. Już w swojej jednak krótkiej karierze terapeuty, zrozumiałem, że piątek poprzedzający sesje, nie pomaga szukającym pomocy w wytrwaniu podjętej w tygodniu decyzji.
Niektórzy z nich przełamuję wstyd i dzwonią ponownie w poniedziałek lub wtorek. Cieszę się, gdy słyszę ponownie ich głos. Przyjmuję ich wytłumaczenia, domyślając się, że nie muszą być prawdą, ale są im jednak potrzebne. Martwię się trochę  o tych, których wstyd jest za duży i których strach przed rozstaniem ze swoim „przyjacielem” utrudnia podjęcie leczenia. Mówię „przyjaciel”, ponieważ zdaję sobie sprawę, że jest pomocny w łagodzeniu bólu, w zapominaniu, w stawaniu się towarzyskim, w godzeniu się ze sobą, w walce z demonem z przeszłości, z tym co uświadomione i z tym, co czeka na odkrycie.
Z kolejnymi łykami kawy myśli zaczynają jednak skupiać się na tych, którzy byli i przyjadą ponownie. Na tym, jakie historie mogą się kryć, pod tym, co już opowiedzieli i na jaką podróż wyruszymy siedząc obok siebie w pomarańczowym gabinecie. Moment pierwszego kontaktu z pacjentem zapada szczególnie mi w pamięci, wzmacniany odpowiedzialnością, jaką odczuwam wobec tego, który przychodzi.
Gdy kawy coraz mniej, moja myśl koncentruje się na tych, z którymi pracuję dłużej, którzy mieli okazję odsłonić więcej i więcej zobaczyć. Wraz z metamorfozą pacjenta rośnie we mnie terapeutyczna nadzieja, że droga, którą idziemy wiedzie do celu i być może wkrótce pacjent stwierdzi, że jest  gotowy by iść nią sam.

Z tych pierwszych porannych myśli, wybija mnie telefon. Ktoś podjął decyzję.