Przesiąknięty jestem humanistycznym podejściem do pacjenta.
Nie ma co się ukrywać, trzeba się przyznać. Uzależnienie uważam za chorobę, a
nie cechę charakteru. Pozwala mi to traktować pacjenta, jak równego sobie. Już
w szkole zwracano nam uwagę na różne style terapeutyczne wpływające na to, jak
traktowany jest pacjent. Lecz dziś nie o pacjencie, a o terapeucie słów parę.
Jakby nie próbować zdefiniować relacji terapeutycznej, to
trzeba przyznać, że w procesie terapeutycznym to terapeuta jest tą stroną,
która ma przewagę. Pierwsza i oczywista, to taka, że terapeuta nie doświadcza
skutków uzależnienia. Druga to taka, że posiada wiedzę i umiejętności, jest
zorientowany w tym co się dzieje w gabinecie, a przynajmniej powinien być. Trzecia
to fakt, że problemy są problemami pacjenta, co pozwala terapeucie z dystansu
rozumianego, jako inna perspektywa, się im przyglądać. Wie dlaczego zadaje
takie, a nie inne pytania, dlaczego podejmuje taką, a nie inną interwencję. Z
tak rozumianej przewagi można wyciągać dwa całkowicie różne wnioski.
Pierwszy zakładać będzie swoistą lepszość terapeuty. Jeśli
dodatkowo uzależnienie potraktuje się, jako nie chorobę, ale cechę charakteru,
albo formę kary za dotychczasowe życie, to mamy już gotowy przepis na terapeutę
– drogowskaz moralny. Co to może oznaczać dla pacjenta, dzisiaj zmilczę. Ale co
to daje terapeucie? Taki terapeuta ociera się o rolę przewodnika, guru, kogoś
kto wie lepiej. A jeśli wie lepiej, to jest lepszym. Być lepszym można tylko w
stosunku do kogoś lub czegoś, w tym przypadku oczywiście do pacjenta. Terapeuta
lokuje się na bezpiecznych wyżynach, z których spogląda na swych maluczkich i
ułomnych pacjentów, których może obdarzyć swoją łaską bądź niełaską. Pozycja
taka musi być szalenie wygodna. Ktoś lepszy i wszechwiedzący nie myli się, nie potyka. Myli się i potyka tylko ten
gorszy. Robi tak, bo zazwyczaj nie słucha oświeconego terapeuty. Jego wina. Gdy
terapia „nie idzie”, to wiadomo dlaczego i przez kogo.
Z drugiej strony
mamy terapeutę, który świadom istniejącej przewagi w relacji z pacjentem
wyciąga z niej zupełnie inne wnioski. Pomimo wiedzenia i widzenia nie uważa się
za lepszego. Zamiast wskazywać cele i drogę, stara się zachęcać, motywuje,
pomaga ją odnaleźć. Taki terapeuta zawsze wymaga najpierw od siebie. Sprawdza
jakość więzi terapeutycznej, zastanawia się co może zrobić inaczej, co może
zrobić lepiej. Taki terapeuta nie okopuje się z raz zdobytą wiedzą na z góry
upatrzonych pozycjach, ale cały czas szuka i rozwija swój warsztat.
W taki
rozumieniu, to nie pacjent, a terapeuta ponosi odpowiedzialność za efekty
terapii. W tym wypadku zastanawiam się gdzie jest granica takiej
odpowiedzialności? Niebezpieczeństwo jest takie, że każde nieosiągnięcie celów
terapii będzie winą terapeuty. Jeśli z jakiś przyczyn pacjent złamał
abstynencję albo przerwał terapię, albo po kilku latach wrócił do używania, to
czy zawsze oznacza to błędy w terapii, przeoczenie terapeuty, złą interwencję,
błąd warsztatu? Czy paradoksalnie, takie myślenie w swojej skrajności nie czyni
z terapeuty kogoś kto powinien być omnipotentny, wszechwiedzący, czyli w jakiś
sposób znów lepszy? Tylko z tą różnicą, że zamiast biczować pacjenta, będzie
biczował siebie. Czy w ten sposób nie zabiera się pacjentowi zbyt dużo
odpowiedzialności za terapię, bo prawem pacjenta jest nie wiedzieć, a
obowiązkiem terapeuty przewidzieć?
Pomimo wiedzy, a
właściwie dzięki niej, terapeuta powinien mieć świadomość, że nie jest to jego
terapia, jako coś przynależnego jemu. Na plecach nigdzie pacjenta nie zaniesie,
wykonanie pracy za pacjenta żadnej ze stron korzyści nie przyniesie i że w
terapii odpowiedzialność za jej efekty trzeba współdzielić.