Wciąż młodym
terapeutą będąc, szukam swojej szkoły i metody. Brak mi jeszcze bowiem wiedzy na
tyle, by popadać w ortodoksyje jakieś. W pewien badawczy sposób droga
poszukiwania „ja terapeutycznego” jest usłana przyjemnością odkrywania
wciąż nowego i przyjmowania innych punktów widzenia za warte rozważenia. To
czas, kiedy myślenie jeszcze nie jest automatyczne.
Pamiętam swoje
pierwsze kroki w zetknięciu z porządkiem publicznej służby zdrowia i jak ona
nie bardzo zgadza się z moim nieokreślonym, ale kiełkującym podejściem.
Rozumiem, że pewien porządek i zasady muszą być, ale mam wrażenie, że przy ich
tworzeniu nie pytano doświadczonych terapeutów, albo ich zdania nie
uwzględniono. Najbardziej zdumiewa mnie konieczność diagnozowania pacjenta w
ciągu trzech pierwszych sesji. Wymóg nie wynikający z podejścia
terapeutycznego, ale z odgórnie narzuconych zasad przez NFZ. Jedną z porad Irvina
D. Yaloma dla psychoterapeutów jest przecież, aby nie spieszyć się z diagnozą.
Zastanawiam się komu i czemu ma służyć taka sztywność enefzetowskich regulacji.
Z jednej strony chce tak NFZ, z drugiej w poradni może wytwarzać się ciśnienie
na szybsze diagnozowanie ze względu na różnicę w przyznawanych punktach za
poradę diagnostyczną, a sesję psychoterapii, jakby ten pierwszy rodzaj nie był
elementem leczenia. A przecież te pieniądze nie są NFZ, bo pochodzą również ze
składek pacjenta. Rozumiem, że chodzi o to, aby nie płacić za leczenie
tych, którzy leczenia nie wymagają lub o odpowiednie zaksięgowanie płatności za
świadczenie, ale ten
pośpiech może szkodzić pewnej grupie pacjentów. Zatem terapeuta zamienić się
może w zdobywcza punktów.
Jest tak
bowiem, paradoksie!, że pacjent w placówkach publicznych częściej niż w
placówce prywatnej niechętny jest leczeniu, jako takiemu. Słuszną podejrzliwość
zachowuje w zetknięciu z poradnią i terapeutą. Primo, terapia często kojarzy
się z leczeniem psychiatrycznym, a osoba trafiająca do poradni uważa, że będą „robić
tu z niej wariata”. A na to przecież nikt o zdrowych zmysłach nie chce się
zgodzić. Secundo, pacjent zwyczajnie nie chce przestać pić. Tertio, został
przymuszony przez gminną komisję lub sąd, nie do końca zresztą będąc świadomym
swych praw. I oto zamiast budować więź terapeutyczną i motywację pacjenta, to w
duchu konfrontacji muszę udowadniać mu, jak bardzo nie wie, że jest
uzależniony. I często pacjent zaczyna dostrzegać swój problem, kiedy dodatkowo
dzięki empatii i zrozumieniu, jakie staram się okazać, przestaje uznawać mnie
za wroga. Ale są również pacjenci, którzy pomimo fizycznych objawów
uzależnienia, zaprzeczają spożywaniu alkoholu w jakikolwiek szkodliwy sposób. Natomiast
pomimo informacji o braku przymusu uczestnictwa w sesjach przychodzą co tydzień,
bo mogą „przyjść pogadać”. I mam takich niezdiagnozowanych ani przeze mnie, ani
przez psychiatrę pacjentów, z którymi pracuję na tyle na ile pozwalają,
skupiając się przede wszystkim na budowaniu zaufania. Choć czasem sesja jest
mało terapeutyczna z punktu widzenia wymogów, to mam przekonanie o jej
przydatności w budowaniu sojuszu terapeutycznego, który jest tak naprawdę
pierwszym warunkiem udanej terapii.
I dopiero po
tym etapie, pacjent gotowy jest uznać mnie za partnera do rozmowy o swoich
problemie alkoholowym. I jakaż to jest inna rozmowa, kiedy sam uznaje, że to
właściwy czas. Ale na to trzeba sobie „zapunktować”.