poniedziałek, 31 lipca 2017

ZDOBYWANIE PUNKTÓW

Wciąż młodym terapeutą będąc, szukam swojej szkoły i metody. Brak mi jeszcze bowiem wiedzy na tyle, by popadać w ortodoksyje jakieś. W pewien badawczy sposób droga poszukiwania „ja terapeutycznego” jest usłana przyjemnością odkrywania wciąż nowego i przyjmowania innych punktów widzenia za warte rozważenia. To czas, kiedy myślenie jeszcze nie jest automatyczne.
Pamiętam swoje pierwsze kroki w zetknięciu z porządkiem publicznej służby zdrowia i jak ona nie bardzo zgadza się z moim nieokreślonym, ale kiełkującym podejściem. Rozumiem, że pewien porządek i zasady muszą być, ale mam wrażenie, że przy ich tworzeniu nie pytano doświadczonych terapeutów, albo ich zdania nie uwzględniono. Najbardziej zdumiewa mnie konieczność diagnozowania pacjenta w ciągu trzech pierwszych sesji. Wymóg nie wynikający z podejścia terapeutycznego, ale z odgórnie narzuconych zasad przez NFZ. Jedną z porad Irvina D. Yaloma dla psychoterapeutów jest przecież, aby nie spieszyć się z diagnozą. Zastanawiam się komu i czemu ma służyć taka sztywność enefzetowskich regulacji. Z jednej strony chce tak NFZ, z drugiej w poradni może wytwarzać się ciśnienie na szybsze diagnozowanie ze względu na różnicę w przyznawanych punktach za poradę diagnostyczną, a sesję psychoterapii, jakby ten pierwszy rodzaj nie był elementem leczenia. A przecież te pieniądze nie są NFZ, bo pochodzą również ze składek pacjenta. Rozumiem, że chodzi o to, aby nie płacić za leczenie tych, którzy leczenia nie wymagają lub o odpowiednie zaksięgowanie płatności za świadczenie, ale ten pośpiech może szkodzić pewnej grupie pacjentów. Zatem terapeuta zamienić się może w zdobywcza punktów.
Jest tak bowiem, paradoksie!, że pacjent w placówkach publicznych częściej niż w placówce prywatnej niechętny jest leczeniu, jako takiemu. Słuszną podejrzliwość zachowuje w zetknięciu z poradnią i terapeutą. Primo, terapia często kojarzy się z leczeniem psychiatrycznym, a osoba trafiająca do poradni uważa, że będą „robić tu z niej wariata”. A na to przecież nikt o zdrowych zmysłach nie chce się zgodzić. Secundo, pacjent zwyczajnie nie chce przestać pić. Tertio, został przymuszony przez gminną komisję lub sąd, nie do końca zresztą będąc świadomym swych praw. I oto zamiast budować więź terapeutyczną i motywację pacjenta, to w duchu konfrontacji muszę udowadniać mu, jak bardzo nie wie, że jest uzależniony. I często pacjent zaczyna dostrzegać swój problem, kiedy dodatkowo dzięki empatii i zrozumieniu, jakie staram się okazać, przestaje uznawać mnie za wroga. Ale są również pacjenci, którzy pomimo fizycznych objawów uzależnienia, zaprzeczają spożywaniu alkoholu w jakikolwiek szkodliwy sposób. Natomiast pomimo informacji o braku przymusu uczestnictwa w sesjach przychodzą co tydzień, bo mogą „przyjść pogadać”. I mam takich niezdiagnozowanych ani przeze mnie, ani przez psychiatrę pacjentów, z którymi pracuję na tyle na ile pozwalają, skupiając się przede wszystkim na budowaniu zaufania. Choć czasem sesja jest mało terapeutyczna z punktu widzenia wymogów, to mam przekonanie o jej przydatności w budowaniu sojuszu terapeutycznego, który jest tak naprawdę pierwszym warunkiem udanej terapii.
I dopiero po tym etapie, pacjent gotowy jest uznać mnie za partnera do rozmowy o swoich problemie alkoholowym. I jakaż to jest inna rozmowa, kiedy sam uznaje, że to właściwy czas. Ale na to trzeba sobie „zapunktować”.

poniedziałek, 17 lipca 2017

KOSZMAR KAŻDEGO LATA

Okres letni, to jednak trudny czas dla terapeuty. Bynajmniej nie dlatego, że w gabinecie brak klimatyzacji, gorąc przeszkadza w skupieniu, ale dlatego, że często terapeuta jest sam. A terapeuta to istota, którą napędza kontakt z drugim człowiekiem. Gdy jest pozostawiony sobie samemu, to zwyczajnie marnieje. Pacjenci mają urlopy, wyjeżdżają, a grafik zaczyna świecić lukami. Kolejni pacjenci mają inne plany, a terapeuta coraz częściej spędza czas w opustoszałym gabinecie. Urlopy to rzecz normalna, ale te godziny przerw powodować mogą niepokój. Taki opuszczony terapeuta może popadać w rozpacz spowodowaną brakiem pacjenta. Racjonalizacje  i tłumaczenia, to mizerne obrony, jedynie łagodzące wzbierające obawy. Taki brak kontaktu terapeutycznego, to prawdziwa udręka.
Terapeuta często myśli o swoich pacjentach, ale latem myśli jeszcze cześciej. Co oni robią „tam i teraz”.  Czy pędząc od jednej atrakcji do drugiej lub bezczynnie smażąc się w słońcu, stosują zalecenia, czy pokusom mówią stanowcze nie oraz czy przez ten czas nie zapomną o mnie, czy do mnie wrócą? Prawdziwy test na istniejący związek miedzy terapeutą a pacjentem. Czy jest odpowiednio silny, czy popełniłem jakiś błąd, czy można było jeszcze bardziej, jeszcze lepiej? Co będzie, gdy pacjent zazna tej urlopowej swobody, dwa tygodnie, albo o zgrozo więcej!, obędzie się bez sesji, bez terapeuty i nic się nie stanie. W takiej sytuacji jeszcze pacjentowi przyjdzie do głowy myśl, że terapeuta już mu zbędny, już sobie poradzi.
W tej bezsilności uwięziony terapeuta pociesza się, że przecież pacjent też człowiek i rozum ma. Dostrzega korzyści z terapii, wprowadza zmiany i przecież nie porzuci tego w przypływie impulsu, że praca wielomiesięczna nie rozsypie się, jak zamek na plaży.
Chaos potęguje jeszcze piątek. Piątek wodzący na pokuszenie, kiedy pacjenci odwołują zaplanowane sesje, bo w końcu wyszło słońce i w ich sercu budzi się zew działki i leżaka, jakże przyjemniejszy niż zew kozetki. A terapeuta zostaje sam w pustym gabinecie. Rozumie pacjenta i tłumaczy ważność terapii, ale ile można powiedzieć przez telefon, gdy pacjent już mentalnie jest na hamaku.
To czas kiedy terapeuta uruchamia minimalizacje, mechanizm iluzji i pocieszenia, a także kompulsywnie wypija kawę lub inną yerbę, wizualizuje asany, przegląda ofertę kin, albo układa listę zaległych książek i artykułów, które teraz nadrobi. To być może czas, o którym zaczyna myśleć, jak spędzić go z bliskimi. Ale to marność w obliczu tej podskórnej obawy, że jednak pacjent może o nim zapomnieć i po wakacyjnych wojażach nie wrócić. I w tej chwili widać jak na dłoni, że bez pacjentów poczucie terapeutyczności spada, lęki wzbierają i niepewność się wkrada.

Dlatego też drogi pacjencie, nie zapominaj o swoim terapeucie, bo podczas, gdy ty zażywasz uroków życia, on siedzi w fotelu, tęskno wypatrując twojego powrotu, przepełniony lękiem czy jeszcze zadzwonisz.