W zeszłym tygodniu w
mediach trwała promocja książki „Mali bogowie: O znieczulicy polskich lekarzy” Pawła
Reszki, która jest przyjrzeniem się temu, jak funkcjonuje polska służba zdrowia
i osoby w niej pracujące. Zetknięcie się z tą książką skłoniło mnie do zgoła
innej refleksji.
Zacząłem się raczej
zastanawiać, jak wygląda kwestia tych relacji w profesji znaczenie mi bliższej,
a dotyczącej relacji terapeutycznej. Jakkolwiek by nie przebierać w technikach i
metodach pracy, wszystkie one będą niewiele warte, jeśli zaniedba się tą
podstawową, jaką jest nawiązanie relacji z pacjentem. Budowa więzi i
zrozumienia jest kluczem do osiągnięcia czegokolwiek w terapii. Zacząłem się
zastanawiać jednak, jak w lecznictwie uzależnień wygląda kwestia zwykłego
szacunku do pacjenta i moich doświadczeń z tym związanych.
Nie tak dawno na grupie
pacjent opowiedział, jak został usunięty z ośrodka stacjonarnego, usunięty z
terapii, ponieważ pani terapeutka, oskarżyła go o to, że sam nie napisał pracy.
Ze zdziwieniem odkryłem, że terapeutka, która zawyrokowała o jego byciu w terapii i
leczeniu pacjenta, w jakimś sensie o jego życiu, była osobą młodą. Inny z
pacjentów przygotowuje się w lęku do rozpoczęcia kolejnej "stacjonarki". Lęk
dotyczy tego, że będą kazali mu pisać, a z pisaniem ma problem wynikający z
niedowładu ręki. Czy tego powinien obawiać się ktoś, kto ma problem z używaniem
substancji? Słyszałem od moich mentorów w Broku o takich przypadkach i uczulany
przez nich byłem, że czas na zmiany w traktowaniu do pacjenta. Ireneusz
Kaczmarczyk powiedział nam, młodym terapeutom, że jeżeli nie wierzmy w
pacjenta, to mamy nawet nie siadać naprzeciwko niego.
Tak się złożyło, że na
sobotniej domówce zostałem zagajony o opowiedzenie jakiś zabawnych przypadków. I
nie chodziło tutaj o zabawne sytuacje z pracy, które mogą zdarzyć się zawsze,
ale o rzucenie fajnych historyjek o tych wykoślawionych ludziach i wspólne
pośmianie się nad tym. Zostałem tą
prośbą zaskoczony, tym bardziej, że jednym z proszących był student 3 roku
psychologii. Po chwili zdałem sobie sprawę, że milczę dziwnie długo, czując jak
wkurzam się na moich rozmówców. W końcu odparłem, że nie traktuję historii
moich pacjentów, jako tematów do checheszków między chipsami a colą. Bo jak
zabawna może być historia kobiety bitej przez męża, albo mężczyzny, który
zapija zdradę żony? Może to kwestia młodości, a może tego, jak postrzegani są w
społeczeństwie uzależnieni, których nie traktuje się, jak chorych, ale jak
osoby gorszej kategorii.
Gdyby te ubiegłotygodniowe zdarzenia wystąpiły osobno, może nie oddziaływałyby tak na mnie, ale ich
zbieżność czasowa sprawiła, że zastanowiłem się nad tym dłużej, co z kolei spowodowało, że spojrzałem uważniej na kwestię moich własnych postaw. Jaki
jestem dla przedostatniego pacjenta, kiedy zmęczenie daje o sobie znać, albo
gdy jest on sprawcą przemocy, albo gdy słucha, a nie słyszy? Jak bardzo zgadzam
się na język panujący między terapeutami, a który jednak niewiele ma czasem
wspólnego z szacunkiem, bo gdy mówimy "enefzetoski" pacjent, to przecież już
stygmatyzujemy. I nawet nie podejrzewam, aby terapeuci, których znam, nie mieli
empatii i zrozumienia, ale raczej zapominamy po prostu, że język ma znaczenie. Antoni
Kępiński powiedział, że „nie ma pacjenta, jest człowiek” i to chyba, każdy "enefzetowski" pracownik powinien pamiętać.
"Nie tak dawno na grupie pacjent opowiedział, jak został usunięty z ośrodka stacjonarnego, usunięty z terapii, ponieważ pani terapeutka, oskarżyła go o to, że sam nie napisał pracy" - to była Bożena. Na pewno.
OdpowiedzUsuńCała reszta smutna... Między tymi chipsami, a colą... Trudne życie terapeuty...
OdpowiedzUsuń